Strona Główna:

Friday, November 9, 2012

Jesteś tym co myślisz, pijesz i jesz.... z cyklu Moja Historia


Jesteś tym co myślisz, pijesz i jesz. Tyle, że kilka lat temu nawet się nad tym nie zastanawiałam. Nie musiałam. Od 6 do 15 roku życia trenowałam wyczynowo pływanie. Miałam świetne zdrowie, przemianę materii i figurę. Codziennie cztery godziny treningów, plus normalne zajęcia szkolne. Dzień zaczynałam o 5, wracałam do domu ok 18, a mimo to miałam mnóstwo energii i entuzjazmu. Bardzo rzadko chorowałam.

 
Później chciałam rozwijać się w innym kierunku, przestałam trenować pływanie i wybrałam liceum plastyczne. Słodki, beztroski czas, ale z narastającym cieniem – moja mama chorowała. Zaczęło się od samoistnego złamania kości udowej kiedy po prostu przechodziła z pokoju do kuchni, a 5 lat później skończyło się śmiercią z powodu nowotworu piersi. To był dla mnie bardzo trudny czas, niemal codzienne wizyty w szpitalu onkologicznym, potem hospicjum, przerażenie, smutek… Miałam 21 lat i nie byłam na to wszystko przygotowana.

Sytuacja rodzinna spowodowała, że musiałam się bardzo szybko usamodzielnić, ale to nie stanowiło dla mnie problemu. Od dzieciństwa byłam niezależna jak na jedynaczkę przystało ;) Wiedziałam co chcę robić – projektować strony. Problem polegał na tym, że w moim rodzinnym Lublinie niewiele było pracy w tym kierunku, a jeśli już jakieś ogłoszenie się pojawiało, to raczej mało ambitne. Chciałam czegoś lepszego. W tym czasie dużo pracowałam i stresowałam się, ale nie miałam żadnych dolegliwości. W końcu postanowiłam wyjechać do innego miasta.

13 lipca 2004 roku o 5.30 wsiadłam w busa do Warszawy mając bilet tylko w jedną stronę :) Nie wiedziałam co się zdarzy, ale wierzyłam, że mi się uda. Jakiś czas później znalazłam wymarzoną pracę, projektowałam strony dla najlepszych marek, rozwijałam się, było super. Tyle, że nikt nie nauczył mnie radzić sobie ze stresem. Pracowałam po 12 godzin. Na śniadanie zjadałam ciastko lub drożdżówkę popijając kawą. Po powrocie do domu ok. 22 często przypominałam sobie, że cały dzień nic nie jadłam. Trwało to kilka lat. Zbudowałam dobre portfolio. Bilans zdrowia był jednak fatalny. Miałam poważne problemy z kręgosłupem, dolegliwości związane z jelitami i żołądkiem. Byłam ciągle zestresowana i przemęczona. Nie zwolniłam jednak, za dużo było jeszcze ciekawych projektów do zrealizowania. Chudłam w oczach (a zawsze byłam szczupła).

W końcu postanowiłam trochę odpocząć. Znalazłam pracę na pół etatu w przyjaznej firmie, z bardzo fajną atmosferą. To były moje wakacje, miałam mnóstwo czasu dla siebie, zaczęłam normalnie jeść, zakochałam się :) W jakieś 3-4 miesiące z rozmiaru 36 wskoczyłam na 42. Nie wiedziałam co się dzieje, nigdy wcześniej nie miałam problemów z wagą. Przeczytałam na forach sportowych, że mój organizm zwolnił metabolizm (bo za mało jadłam) i przeszedł w tryb awaryjny – całe pożywienie jakie dostarczałam było teraz magazynowane na wypadek gdyby znowu zabrakło posiłku. Zaczęłam się odżywiać wg. klasycznej diety białkowej. Małe porcje jedzenia, 4-5 razy dziennie. Jadłam głównie mięso i nabiał. Początkowo bardzo dużo ćwiczyłam – 5 dni w tygodniu. Waga stała jednak w miejscu. Moja walka o figurę trwała jeszcze rok, ale nic się nie zmieniło. Coraz gorzej czułam się we własnej skórze. Miałam ogromne problemy z jelitami, organizm całkowicie się rozregulował. Cały czas bolał mnie brzuch. Rano budziłam się i byłam już zmęczona, straciłam całą ciekawość świata, coraz bardziej odgradzałam się od ludzi. Żyłam jak we mgle. Kilka razy zasłabłam, byłam przerażona. Ubezpieczyłam się (pracowałam na umowę o dzieło) i przeszłam serię badań. Okazało się, że mam anemię, niedoczynność tarczycy z podejrzeniem choroby Hashimoto, zespół jelita drażliwego, skrzywienie kręgosłupa (mogące zaowocować w przyszłości migrenami i niedowładem prawej ręki), 24 mm niezłośliwego guza, którego nie da się wyleczyć farmakologicznie, a operacja wiąże się z dużym ryzykiem krwotoku. Zalecenie – czekać i obserwować. Nie zamierzałam czekać. Lekarze określili większość tych chorób jako „nieuleczalne choroby cywilizacyjne” z którymi da się żyć nawet komfortowo, jeśli będzie się zażywać lekarstwa łagodzące objawy. Dostałam listę piguł, z których poskutkowały tylko hormony tarczycy. Reszta nie przyniosła efektów a nawet, jak w przypadku jelit, pogorszyła sytuację.

Zaczęłam szukać na własną rękę. Wiedziałam że ścigam się z czasem. Przekopując się przez gigabajty internetowych bzdur trafiłam w końcu na film „Crazy Sexy Cancer”. Trzydziestoletnia autorka – Kris Carr przedstawia w nim swoją historią zmagań ze złośliwym, bardzo agresywnym rakiem wyściółki naczyń krwionośnych wątroby i płuc (EHE). W momencie diagnozy miała już 24 guzy. Jednak dzięki diecie, ćwiczeniom, pracy nad emocjami i zdrowemu myśleniu o swojej chorobie udało jej się zatrzymać rozwój nowotworu! Uwierzyłam, że ja też mogę być zdrowa. Zaczęłam czytać o surowej diecie (Raw food), balansie kwasowo – zasadowym, wpływie rafinowanego cukru na organizm, zielonych sokach, relaksacji, technikach wolności emocjonalnej, pracy z negatywnymi myślami itd. Zrozumiałam dlaczego utyłam, mam problemy z jelitami, bóle żołądka, zapalenia. Stało się jasne skąd fatalne samopoczucie i ciągłe zmęczenie. Uzbrojona w te informacje i książki dr Roberta O Younga postanowiłam wcielić wszystko w życie. Wzięłam worek na śmieci i wyrzuciłam z kuchni wszystko co nie było zgodne z Raw food. Kupiłam specjalną wyciskarkę soków Green Star i chyba tonę zielonych warzyw :) Następnego dnia byłam już weganką na surowej diecie. Po 3 tygodniach zrozumiałam, że motywacja i silna wola nie wystarczą. Zdrowe przechodzenie na Raw food powinno być stopniowym, naturalnym procesem a nie pełną wyrzeczeń mordęgą.

Zrobiłam 2 kroki do tyłu. Wróciłam do poprzedniego sposobu odżywiania, ale wybierałam jak najmniej przetworzone produkty. Prawdziwy chleb, ekologiczne mleko, masło i jaja, wędliny wyrabiane w tradycyjny sposób. Do tego stopniowo coraz więcej warzyw. Dużo eksperymentowałam z przepisami i te które uważałam za najsmaczniejsze włączałam do codziennej diety. Nowe potrawy były tak pyszne, że zastępowałam nimi niezdrowe posiłki z przyjemnością. Jedzenie stało się ekscytującą i radosną częścią mojego życia. Tym bardziej, że zaczęłam wracać do formy. Czym większą część mojej diety stanowiły warzywa, tym lepszą miałam kondycję i samopoczucie. Stopniowo ograniczałam stres dzięki relaksacji. Pracowałam nad negatywnymi myślami i emocjami. Ćwiczyłam jogę.

Po 9 miesiącach od czasu pierwszej diagnozy powtórzyłam badania. Organizm się ustabilizował, mam bardzo dobre wyniki krwi, po zespole jelita drażliwego nie ma nawet śladu, poprawił się stan kręgosłupa, ustąpiły zapalenia a guz się pomału zmniejsza. Znowu noszę rozmiar 36. Mam świetne samopoczucie i dużo energii. Odzyskałam radość. Każdego dnia jest coraz lepiej. Kiedy patrzę wstecz odczuwam ogromną wdzięczność, że udało mi się znaleźć wszystkie te informacje w momencie, w którym zły stan mojego zdrowia był jeszcze odwracalny. Choroba stała się początkiem zwariowanej podróży. Najbardziej inspirujące i soczyste fragmenty z dziennika pokładowego tej wyprawy znajdziecie na blogu ;) Zapraszam!

A to piękny blog Moniczki:
http://rawolucja.pl/

***